środa, 3 lipca 2013

Epilog

Cały swój czas spędzałem teraz przy łóżku Kingi. Jej stan nie poprawiał się, ale chciałem, aby czuła moją obecność. Aby mogła jak najszybciej się obudzić, opowiadałem jej różne historie. Zdążyłem opowiedzieć już o swoich początkach gry w Jastrzębiu, czy w ogóle w siatkówkę. Ale ona zdawała się być pogrążona w bardzo głębokim śnie.
            Był właśnie piątkowy wieczór. Powinienem być na treningu, ale dzwoniłem już do trenera. Wraz z pozostałą częścią sztabu wyraził ubolewanie nad tym, co mnie spotkało. Nikt nie wiedział, iż doprowadziłem do tego na własne życzenie. Nie musieli wiedzieć. W przeciwnym razie najpewniej siedziałbym teraz w naszej siłowni i wykonywał kolejne ćwiczenia. Kiedy ja nie mogę! To tu, przy Kindze w tej chwili powinienem być. I jestem. Gdy tak wpatruję się w jej pobladłą twarz, dostrzegam, że jej ciałem zaczęły trząść dreszcze. Urządzenia stojące za jej łóżkiem zaczęły wydawać przeraźliwe dla ucha dźwięki. Gnany jakimś dziwnym uczuciem, pobiegłem do dyżurki, aby czym prędzej poinformować lekarzy o jej złym stanie. Ekipa ratunkowa od razu zerwała się ze swoich miejsc, po czym pobiegła do pokoju intensywnej opieki medycznej. Z nosem przyklejonym do szyby obserwowałem, co dzieje się wewnątrz pomieszczenia. Po dobrej godzinie reanimacji podszedł do mnie lekarz, który prowadził działania.
            - Bardzo mi przykro – powiedział po chwili wahania – nie mogliśmy nic więcej zrobić.
            - A… a… ale jak to? – czułem łzy spływające po policzkach.

            - Niestety – lekarz potwierdził moje najgorsze obawy – pana żona nie żyje.

KONIEC
__________________________________

Zostawiam Was z tym, co skleciłam powyżej. Nie jest to do końca tekst, który planowałam, ale trudno mi było napisać coś dłuższego, z większą dawką dramatyzmu. Już od bardzo dawna ciężko było mi się zmotywować, aby dodać tu kolejne posty. Ale udało się, z czego jestem po prostu dumna. Na sam koniec chciałabym podziękować mojej najlepszej przyjaciółce, Ani, która była tutaj do samego końca. Dziękuję Ci, kochana za to wsparcie, które okazywałaś, gdy nachodziły mnie wątpliwości. Dziękuję również Sandrze, która starała się zostawić komentarz pod każdym odcinkiem. Jesteście naprawdę niesamowite!
Nie mówię: żegnajcie, a do zobaczenia. Z całą pewnością będziecie mogły mnie spotkać na innych blogach. Jeśli ktoś z Was ma ochotę, zapraszam tu!
Pozdrawiam i życzę udanych wakacji!
Arancione.

Rozdział 27



Kinga /


           
            Kiedy opuściłam szpital po odwiedzinach u Izy i małej, nie mogłam przestać się cieszyć. Byłam małą niesamowicie zauroczona! To maleństwo było takie słodkie, a zarazem niewinne. Chciałabym wiecznie tulić Lenę w swoich ramionach. Nic więc dziwnego, że marzyło mi się własne dziecko. Już od dawna chciałam zostać szczęśliwą mamą i razem z Igorem stworzyć prawdziwą rodzinę. Lecz moje plany z każdym dniem się oddalały. Siatkarz miał dla mnie coraz mniej czasu. Zawsze tłumaczył się, że ma ważne sprawy do załatwienia i że tuż po sezonie chce wyjechać do domu, do Australii.
            Już miałam przejść przez drogę prowadzącą na nasze osiedle, gdy zobaczyłam jego. Szedł przed siebie, obejmując jakąś rudowłosą panienkę. Z odległości słyszałam, że szeptał jej jakieś czułe słówka. Zapewniał, iż nie jesteśmy już razem, że nic do mnie nie czuje. Wpadłam w furię. Nie mogłam znieść tego, że ten dupek tak mnie wykorzystał! Nie chciałam dopuścić do siebie myśli o jego kłamstwach i zdradach.
            - Z nami koniec! – krzyknęłam, gdy tylko odebrał telefon.
            - A… a… ale Kinia… - próbował mi jeszcze coś powiedzieć.
            - Lepiej zajmij się rudą pięknością! – krzyknęłam, wbiegając na jezdnię.
Nie zdążyłam nawet zakończyć połączenia. Telefon wypadł z mojej dłoni, a ja usłyszałam niesamowity huk. Gdy upadałam na twardą nawierzchnię osiedlowej drogi, poczułam potworny ból. Później była już tylko ciemność i błogi, jakże upragniony spokój.


***


Igor /


            Kiedy za moimi plecami rozległ się potężny trzask, przestraszyłem się. Strach był na tyle paraliżujący, że nie byłem w stanie odwrócić się. Wiedziałem jedno: Kinga, która prze chwilą do mnie dzwoniła, może walczyć o życie. Czym prędzej zawróciłem, by rozpocząć reanimację. Zostałem jednak sam. Roksana odwróciła się na pięcie, po czym odeszła. Chociaż prosiłem, aby wezwała pogotowie, nie chciała pomóc. Właściwie, nie mogłem jej za to winić. Pewnie pomyślała, że jestem podrywaczem, który bajeruje każdą dziewczynę. Trudno. Nie ona jest teraz najważniejsza.
            Reanimacja, którą rozpocząłem nie przynosiła żadnych skutków. Pomimo usilnego masażu serca mojej dziewczyny, czynności życiowe nie wróciły. Serce biło, lecz Kinga nadal była nie przytomna. Nie wiedziałem już, co mam zrobić! Jedyną rzeczą, jaka mi jeszcze pozostała, było wezwanie pomocy. Czym prędzej wykonałem połączenie, udzielając dyspozytorowi niezbędnych informacji. Czekając na przyjazd karetki, wziąłem Kingę w ramiona. Tuląc tak jej nieprzytomne ciało, żałowałem, że nie zauważyłem wcześniej jej cierpienia. Że nie zdecydowałem się z nią być. Przecież to naprawdę wspaniała dziewczyna! Tylko gdzie ja miałem mózg, gdy ją zdradzałem? Gdy mówiłem, że jej nie kocham? Nie dane mi było się nad tym zastanowić, gdyż na miejscu wypadku pojawiła się wcześniej wezwana pomoc. Ułożyłem więc ukochaną na rozgrzanym podłożu, umożliwiając ratownikom przystąpienie do akcji. Cała nie trwała jednak długo.
            - Gdzie ją zabieracie? – zapytałem wyrwany z amoku.
            - Znajdzie pan żonę w szpitalu wojewódzkim, nieopodal – odparł jeden z mężczyzn.
            - Ale, to moja żona! – wykrzyknąłem, licząc, że pozwolą mi cały czas być przy niej.
            - Dobrze – młoda kobieta zgodziła się – może pan jechać z nami.
Słysząc te słowa, w moim sercu pojawiła się nadzieja. Zacząłem wierzyć, że ona z tego wyjdzie, a co za tym idzie, że mi wybaczy.
            - Na  co pan czeka?! – jeden z ratowników przywołał mnie do porządku – musimy jechać, liczy się każda sekunda.

Nie czekając już dłużej, przekroczyłem próg pojazdu i ująłem ją za dłoń. Wierzyłem. Tak bardzo wierzyłem…

poniedziałek, 1 lipca 2013

Rozdział 26

/ Kinga  /


           
             Taki słoneczny dzień, jak dziś zachęcał do spacerowania. Sama miałam ochotę wyjść z aparatem i wykonać kilka ciekawych zdjęć. Już miałam szykować się do wyjścia, gdy nagle w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka. Przecież nasi panowie grają dzisiaj najważniejszy mecz tego sezonu! Gdy sobie uświadomiłam, gdzie powinnam spędzić dzisiejsze popołudnie, natychmiast pobiegłam do pokoju ciężarnej przyjaciółki.
            - Iza! Iza! – krzyknęłam, wbiegając do jej pokoju – zapomniałaś, że dzisiaj jest mecz?!
            - Spokojnie – odpowiedziała – przecież pamiętam.
            - No to na co czekasz? – entuzjazm mnie nie opuszczał.
            - Wybacz, kochana – powiedziała, nieco zrezygnowana – obejrzę przed telewizorem.
W pierwszej chwili nie bardzo mogłam zrozumieć, dlaczego Iza nie chce iść na najważniejszy mecz swojego narzeczonego. Lecz patrząc na jej zbolałą minę, zrozumiałam wszystko. Zupełnie wyleciało mi z głowy, iż poród może nastąpić lada dzień. Tak więc nie naciskałam jej już dłużej. Uśmiechnęłam się tylko pokrzepiająco, dodając jej otuchy. W gruncie rzeczy nie powinnam zostawiać jej w domu samej, ale coś wzywało mnie do wyjścia na halę. Ostatnio mało rozmawiałam z Igorem, więc chciałam, aby w tej najważniejszej chwili czuł moje wsparcie.
            - Kibicuj tam dobrze – kiedy stałam przy drzwiach, z pokoju wyszła Iza.
            - Dobrze, kochana – natychmiast złożyłam obietnicę – jeśli wygrają, to im pogratuluję.
Po raz kolejny obdarzyłam przyjaciółkę szczerym uśmiechem. Uściskałam ją jeszcze lekko, po raz kolejny obiecując, że w jej imieniu złożę gratulacje narzeczonemu. Po krótkiej chwili opuściłam nasze mieszkanie i czym prędzej skierowałam swoje kroki w stronę windy. Nim się spostrzegłam nogi już niosły mnie w stronę jastrzębskiego lodowiska, gdzie za moment miał rozpocząć się wielki finał. Niecierpliwie czekałam na rozwój wydarzeń.


***


/ Iza  /


            Kiedy spostrzegłam, że zbliża się godzina meczu, przygotowałam sobie smaczne przekąski. Umościłam się wygodnie na kanapie, po czym włączyłam odpowiedni program. Nasza drużyna była już na boisku. Dobrą chwilę zajęło mi, nim dostrzegłam Patryka. Ale tak! Jest! Patryk grał dzisiaj w pierwszej szóstce! Z nie małą radością oglądałam ich poczynania. Czułam rosnącą w sercu radość. Również Lenka musiała zorientować się, co jest na rzeczy, gdyż zaczęła niemiłosiernie kopać. Jednakże przebieg meczu powodował u mnie nadmierny stres. Kiedy spotkanie wkroczyło w decydującą fazę czwartego seta, poczułam ból w okolicach macicy. Zaraz, zaraz! Przecież na poród było jeszcze zbyt wcześnie! Lecz, gdy dostrzegłam, że po moich udach płyną cienkie stróżki jakieś cieczy, wszystko do mnie dotarło. Wody już mi odeszły, a to oznaczało tylko jedno: zaczęłam rodzić. Z nieudawanym strachem czym prędzej sięgnęłam po telefon. Nie zastanawiając się wiele, wybrałam numer pogotowia ratunkowego.
            - Pogotowie ratunkowe. W czym mogę pomóc? – usłyszałam głos dyspozytorki.
            - Z tej strony Izabela Cichocka – z wolna przedstawiłam się – potrzebuję pomocy!
            - Proszę powiedzieć, co się stało? – moja rozmówczyni była niezwykle rzeczowa.
            - Pomocy! – wysapałam do słuchawki – właśnie zaczęłam rodzić!
Pani dyspozytor zadała mi jeszcze kilka rzeczowych pytań. Najważniejszą informacją dla niej w tej chwili był adres zamieszkania. Musiała wiedzieć, dokąd wysłać karetkę, która pomoże mi dostać się do szpitala. Po paru minutach rozmowy połączenie zakończyło się. Czułam, iż mój ból staje się coraz dotkliwszy, a skurcze pojawiały się coraz częściej. Myślałam, że zwariuję! To było tak niesamowicie bolesne, że nie wiem, czy jest coś gorszego.
            Moje ponure rozważania nagle zostały przerwane. Usłyszałam pukanie do drzwi i podniesione głosy pracowników pogotowia. Nie byłam w stanie podnieść się, aby im otworzyć. Lecz jak się okazało, nie przekręciłam klucza wewnątrz zamka i ratownikom udało się wejść.
            - Pani Cichocka? – zapytał jeden z nich.
            - Tak… to ja… - wydusiłam z siebie – pomocy!
            - Proszę się nie martwić – odparł inny – już zabieramy panią do szpitala.
Wśród grupy ratowniczej, która pojawiła się w naszym mieszkaniu były dwie kobiety. Chociaż wyglądały na drobne, z niemałą siłą ułożyły mnie na przygotowanych wcześniej noszach. Jednak ja nie rejestrowałam już połowy rzeczy. Ból przyćmił wszystko, co działo się wokół mnie. Skurcze znów się nasilały, a ja marzyłam tylko, aby mieć to za sobą. Marzyłam, aby przytulić swoją kochaną córeczkę.


***


/  Kinga /


             Tuż po zakończeniu spotkania nastąpiła krótka przerwa, związana z przygotowaniem dekoracji. Mój kochany Igor i reszta w tym trudnym boju pokazali, na co ich stać! Jastrzębski Węgiel jest mistrzem Polski. Pokonali wreszcie tę wielką Skrę i mogą cieszyć się naprawdę wspaniałym sukcesem! W tej euforii wygranej, prawie nie zauważyłam, iż ktoś od paru minut usilnie próbuje się do mnie dodzwonić. Wyjęłam więc z torebki aparat, po czy spojrzałam na wyświetlacz. Było to kolejne nieodebrane połączenie od Izy, więc postanowiłam oddzwonić.
            - Co się stało, kochana? – zapytałam, gdy odebrała.
            - Właśnie zostałam mamą! – krzyknęła – ja i Lenka jesteśmy już w szpitalu.
Nie dane mi było pogratulować przyjaciółce, gdyż połączenie zostało przerwane. Jednakże dekoracja zwycięzców wciąż trwała. Postanowiłam więc udać się do spikera, aby przekazać mu dobrą nowinę. Mężczyzna od razu się uśmiechnął, po czym uniósł mikrofon do ust.
            - Uwaga, uwaga! – rozpoczął uroczyste przemówienie – mamy zaszczyt ogłosić, że podczas tego meczu nasz zawodnik – Patryk Czarnowski został tatą! Serdecznie gratulujemy!
W hali jastrzębskiego lodowiska wybuchła salwa braw. Patryk uśmiechał się, chociaż wciąż nie mógł uwierzyć, że ta chwila już nadeszła. Tylko „zakochane” w nim fanki wzięły wszystko na poważnie. Dosyć spora grupka nastoletnich panienek przytupnęła nóżką, i nie czekając, do końca ceremonii opuściły halę. Szczerze mówiąc, dla Patryka to nawet lepiej. Nie będzie musiał przedzierać się przez tłum jakiś słodkich idiotek. Osobiście nie trawiłam takowych, więc szczerze współczułam chłopakom, że muszą się z nimi męczyć. No, ale to tak na marginesie. Kiedy tylko rozdanie medali się skończyło, środkowy poszedł do szatni. Nie trwało długo, zanim stamtąd wrócił. Udało mu się tylko zamienić spodenki, na długie spodnie i narzucić bluzę z dresu. Dosyć poddenerwowany przebiegł tuż obok mnie.
            - Gdzie tak pędzisz? – zapytałam ze śmiechem
            - Do moich kobiet – odkrzyknął i już go nie było.
Zazdrościłam jemu, zazdrościłam Izie. Sama marzyłam o tym, aby kiedyś zostać mamą. Ale czy będzie mi to dane? No cóż… przekonam się w przyszłości.


***


/ Patryk /


            Nie zważałem na tłum fanów, czekających na zdjęcia i autografy. Nie zważałem na to, że kogoś potrąciłem. Teraz liczyło się dla mnie to, aby jak najszybciej dostać się do szpitala. Na całe szczęście nie miałem dużo do przejścia. Moje długie nogi pozwalały mi chodzić o wiele szybciej, niż zwykłemu człowiekowi. To właśnie dlatego po paru minutach szybkiego marszu dotarłem do wyznaczonego celu. Bez problemów odszukałem dyżurkę pielęgniarek, gdzie udałem się właściwie od razu.
            - Przepraszam – zagadnąłem młodą pielęgniarkę – w której Sali znajdę Izabelę Cichocką?
            - Jest pan kimś z rodziny? – zapytała.
            - Tak – odpowiedziałem od razu – to moja żona.
Uśmiechnęła się do mnie ciepło, po czym wskazała drogę, na właściwy oddział. Nim się spostrzegłem, byłem na miejscu. Rozglądałem się przez dłuższą chwilę w poszukiwaniu właściwej sali. Przez uchylone drzwi dostrzegłem Izę, która tuliła śpiącą już małą.
            - hej, słońce – czule przywitałem narzeczoną.
            - A co ty tu robisz? – nie wierzyła własnym oczom,
            - No, jak to co? – przyszedłem zobaczyć moją małą piękność.
Bez słowa podała mi na ręce moją kochaną Lenkę. Tę Lenkę, której na początku nie chciałem zaakceptować, a która stała się całym moim światem. Nieświadoma niczego kruszynka natychmiast objęła rączkami złoty medal, który wciąż wisiał na mojej szyi. Nie czekając długo, zdjąłem z szyi tasiemkę, na której był przywieszony i ułożyłem go na jej kocyku.
            - To dla ciebie, moje słońce – szepnąłem.
            - Wariat z ciebie  - narzeczona się zaśmiała – swoją drogą, jak tu wszedłeś?
            - Powiedziałem, że jesteś moją żoną – uśmiechnąłem się – nikt nie musi wiedzieć, że przyszłą.
Iza zaśmiała się delikatnie. Widać było, że jest zmęczona długim i, z całą pewnością, ciężkim porodem. Właściwie, nie mogłem sobie wyobrazić, jak taka chudzinka mogła przeżyć poród. Ale nasze szczęście jest już na świecie i jestem z tego dumny.
            - Na pana już czas – w Sali pojawiła się pielęgniarka.

Nie wdając się w kolejne dyskusje, ucałowałem Izę, po czym wróciłem do domu.