piątek, 17 sierpnia 2012

Rozdział 7



Igor /




Mecz się skończył, a ja już miałem dość. Dość trenera, chłopaków, atakowania każdej piłki, jaka została mi wystawiona przez Łomacza. Szczerze mówiąc zaczynało mnie irytować to, że muszę odwalać wszystkie ataki. Jakby nie było w tej drużynie jeszcze jednego atakującego, dwóch środkowych i przyjmujących! Taaa. Yudin to, Yudin tamto. No ileż do cholery można?! Do bycia klubową maskotką już się przyzwyczaiłem, ale nie mam ochoty na robienie wszystkiego za wszystkich! Co to, to nie! Wkurzony spojrzałem w stronę tłoczących się przy barierkach fanek. Część z nich przeskoczyła przez postawione balustrady i czekała przy bandach reklamowych, gdzie wcale nie było więcej miejsca. Jednakże ja miałem to głęboko w poważaniu. Nie słyszałem pisku małolat, które na mój widok teatralnie wzdychały i wywracały oczyma, tudzież udawały, że mdleją. Żałosne. Nie mając słów na to, co się dzieje w naszej poczciwej hali poszedłem na siłownię. Próbowałem przejść przez nią niezauważalnie, ale kilka sprytnych dziennikarek dostrzegło mnie i przedstawiając się podsunęło pod usta dyktafony. Pięć minut w tą, czy tamtą stronę mnie nie zbawi. Zawiesiłem na szyi bluzę i trzymając w dłoni tę nieszczęsną butelkę, udzielałem wyczerpujących wypowiedzi. Normalnie myślałem, że nigdy nie skończą mi zadawać tych pytań! Ja rozumiem, że robienie wywiadów to dla wielu praca, jak dla mnie siatkówka. Ale co niektórzy mogliby czasem odpuścić. Siatkarz to też człowiek i ma prawo do odpoczynku albo czegokolwiek innego, tak samo jak oni. Byłem szczęśliwy, gdy zamknąłem za sobą drzwi szatni. Ociężale usiadłem na znajdującej się w pobliżu ławce. Jednym haustem wypiłem resztę wody, po czym ująłem w dłonie twarz. Przez dłuższą chwilę siedziałem ze wzrokiem wbitym w pokrytą płytkami podłogę i pozwalałem porwać się myślom. Nie zauważyłem więc podchodzącego do swojej szafki Łomacza, który właśnie skończył brać prysznic.
-Igson, coś ty taki zmarnowany? - zagadnął wesoło.
-Nic – odparłem bez przekonania.
-Przecież widzę – z Grzesia to jednak cwaniak – coś cię trapi.
-Mówię, że nic.
-Na pewno? - pytając charakterystycznie unosi do góry prawą brew .
-Ile razy mam powtarzać?
-Bo wiesz, jak nie zdradzisz nam co ci leży na serduchu to my to z ciebie wyciągniemy, dowcipnisiu – do rozmowy włączył się Spider.
-Wiem – odrzekłem zdecydowany, po czym zrelacjonowałem całą sytuację.
Kiedy skończyłem, udając zatroskanych, pokręcili głowami. Ich konsternacja nie trwała jednak długo. Bo gdy tylko zobaczyli moją groźną minę, wybuchnęli śmiechem. Tak, to chyba jedna z wielu cech siatkarza: bycie wariatem. Wreszcie uniosłem opuszczoną do tej pory głowę i omiotłem spojrzeniem szatnię. No nie mogę! Najpierw wyciągają ze mnie wszystko, co się da, a potem tarzają się po podłodze, trzymając za pękające ze śmiechu brzuchy. Idioci, po prostu idioci. Choćbym chciał, nie umiałem powstrzymać się chichotu, a mój wybuch jeszcze bardziej ich rozbawił. Dobrze jest czasem pożartować. Jednak my na dobrą sprawę nigdy nie wiemy, co wywołuje u nas tego typu wybuchy.
-Jedziemy po zioło? - nagle usłyszeliśmy pytanie milczącego do tej pory Seby.
-Oni są chyba wystarczająco upaleni, a ty im proponujesz jeszcze więcej – odpowiedział wchodzący do szatni Szczygieł.
-Oj tam, oj tam – włącza się Rusek.
-Nie mamy jeszcze kierowcy – wtrąciłem.
-Jak nie, jak tak. Dzisiaj Patryk poprowadzi wesoły autobus.
-Przykro mi – odpowiada wymieniony – ale muszę jechać do domu.
W tym momencie ucichły wszystkie śmiechy, a po pomieszczeniu rozległ się pomrok niezadowolenia. Ale jemu to właściwie nie przeszkadzało. Niedbałym ruchem wgniótł swoje rzeczy do torby i, salutując nam, opuścił szatnię.
No to jak nie po zioło, to może na piwko, co chłopaki? - padło nie wiadomo czyje pytanie, a my jak na komendę zaczęliśmy się przebierać i wybiegać z hali.



***


Patryk /



„ Muszę jechać do domu” - to zdecydowanie kiepskie wytłumaczenie, szczególnie dla bandy troli, z którymi grałem już czwarty sezon. Wszyscy wiedzieli, że nie mam dziewczyny, która na mnie czeka, czy też dziecka, którym muszę się zająć. Gdyby tak było nie musiałbym szukać wymówek. Jednak dzisiaj są tak bardzo ujarani zwycięstwem z radomską drużyną, że nie zwrócili uwagi na to, co do nich mówię. Śmiech i tarzanie się po podłodze były na porządku dziennym, więc obydwaj trenerzy od dawna nie zwracają uwagi na ich wygłupy, kiedy tam siedzą. Może czasem prezes się czepia, że przeszkadzamy w pracy, ale to nie szkodliwy człowiek, którego w trzech czwartych przypadków mieliśmy gdzieś. Teraz jednak chcę odsunąć od siebie myśli o drużynie i w świętym spokoju dotrzeć do domu. Skupiłem swoją uwagę na drodze, gdy ktoś niespodziewanie wbiegł na przejście dla pieszych. Zahamowałem więc gwałtownie i wybiegłem na zewnątrz. Moje oczy musiały w tej chwili wyglądać jak pięciozłotówki. Nie wiem, nie miałem przy sobie lusterka. Poza tym mało mnie to interesowało. Czułem wzmagające się przerażenie. Strach o dziewczynę wzmagał się z każdym kolejnym krokiem. Z walącym sercem ukucnąłem przy niej i ująłem ramiona. Przez chwilę patrzyłem w oczy, które powoli wypełniły się łzami.
-Iza, nic ci się nie stało? - zapytałem bardzo spokojnie.
-Nie... - usłyszałem w odpowiedzi.
-Przecież mogłem zrobić ci krzywdę!
-Spokojnie, wszystko jest ok – mówiąc to próbowała wstać – Ała!!
Jej twarz wykrzywił grymas bólu, a w oczach pojawiły się łzy i, choć bardzo chciała, nie mogła wstać. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że to jakieś naprawdę paskudne złamanie, czy uderzenie, które cholernie boli. Ale kiedy zobaczyłem te kilkunastocentymetrowe szpilki, momentalnie złapałem się za głowę. Jak ona mogła chodzić w czymś takim?!Przecież to grozi śmiercią! Zachowałem jednak dla siebie tę myśl i pomogłem wstać. Bez słowa poprowadziłem ją do samochodu, który natychmiast odpaliłem i pomknął on w stronę naszego osiedla.


***


/ Iza /

 
 
Te szpilki są najbardziej pechowe ze wszystkich, jakie do tej pory kupiłam. Już parę razy źle postawiam w nich stopę, ale nie aż tak! I jeszcze, jakby tego było mało, musiałam wpakować się pod samochód Patryka i jeszcze skręcić tą pieprzoną kostkę! Byłam na siebie wściekła. Nie podobało mi się również, że siatkarz musi nieść na rękach takiego grubasa jak ja. Chciałam iść sama, ale nie zgodził się na to. Też nie miał się przy czym upierać. Chociaż z drugiej strony było to nawet przyjemne. Czułam również lekkie mrowienie na plecach, lecz nie przejęłam się nim. Lekko roztrzęsionym głosem dawałam mu instrukcje, którędy ma pojechać. Poniekąd liczyłam na to, że zostawi mnie przed blokiem i dalej sama się pofatyguję na górę, gdzie będę robiła sobie okłady wyjętą z zamrażalnika paczką frytek. Ale żyrafa bała się odstąpić mnie nawet na krok. Cierpliwie znosząc moje marudzenie wniósł mnie do mieszkania. Nie zdejmując butów, jak normalny człowiek ma w zwyczaju, od razu udał się do salonu, po czym ułożył mnie na kanapie, celowo przysuwając stolik, bym mogła na nim oprzeć stopę.
-gdzie masz lód ? - zapytał, na co wskazałam ręką w stronę kuchni.
-Nie musisz się tak fatygować – próbowałam wybić mu z głowy tę troskę o mnie.
-Może nie muszę, ale powinienem – odpowiedział, po czym usiadł obok mnie.
Ujął moją twarz w dłonie. Nie zauważyłam, kiedy nasze twarze dzieliły milimetry. Owa odległość stawała się coraz mniejsza. Aż w końcu położył swoje wargi na moich i, spoglądając mi w oczy, zachłannie wpił się w moje usta...


_____________________________
Witam!
Przepraszam bardzo za długą nieobecność, ale przyznam się bez bicia, że ciężko jest się zabrać, a jak już się udaje to mam wrażenie, że jest źle napisane. Nie do końca podobała mi się część notki, ale dzięki korekcie Izy się przekonałam, za co bardzo dziękuję. Zaraszam również na mojego drugiego bloga, gdzie nie dawno ukazłą się prolog: http://slad-nadzie.blog.onet.pl 
pozdrawiam i do następnego:* 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz